Jestem pewna, że rok 2020 będzie długo wspominany. Sytuacja z koronawirusem wymusiła na nas wszystkich nowe zasady życia i przystosowanie się do nieznanych nam warunków. W świecie kynologicznym na pewien czas pozamykano psie szkoły, poodwoływano psie imprezy takie jak wystawy czy zawody. A każdy kto przygotowywał się na sezon startów musiał przeorganizować swoje plany treningowe.
Mnie najbardziej dotknął brak dogtrekkingów, do których od początku roku przygotowywałam się dość intensywnie wraz z Iggym. Plany były ogromne to i motywacja do regularnych treningów rosła. W momencie zawieszenia zgromadzeń publicznych, wszystko zawisło na włosku. Ale i z tym, jak widać, można było sobie poradzić.
Samotny Wilk – organizacja dogtrekkingu
Organizator zawodów: dogtrekking.com.pl/SportShooter
Data: 30 maja 2020 rok
Dystans: min. 10km (MINI) lub min. 16km (MID)
Na samym początku należy wspomnieć o genialnym rozwiązaniu, które umożliwiło organizację dogtrekkingu, pomimo obostrzeń dotyczących gromadzenia się do dwóch osób. Otóż, trasę zawodów każdy mógł zrobić w swoim ulubionym, spacerowym miejscu lub wyznaczyć sobie zupełnie nowy szlak. A to wszystko w każdym zakątku Polski, bez konieczności spotykania się ponad 50 osób, za co groziły sumiaste mandaty.
Długość dystansu każdy mógł wybrać już na samej trasie.
Uczestnikom przysługiwał pakiet startowy z numerkiem, który otrzymywało się po przelaniu na konto organizatora opłaty startowej.
Niepewne uczestnictwo w zawodach
Pomimo terminowego zgłoszenia i opłacenia tegoż, nasz udział w jednej chwili został zagrożony. A wszystko za sprawą dwóch gryzaków i dwóch psów w bojowym humorze. Po raptem trzech tygodniach życia razem, Iggy z Carbo złapali się podczas mojej nieobecności, co poskutkowało pokiereszowaniem Iggy’ego.
Na szczęście dziura na szyi, dzięki szwu ładnie się zasklepiła, nie było żadnych dodatkowych oznak, aby z Iggy’m działo się coś nie tak. I Pan Doktorek dał nam zielone światło do udziału, w tym nietypowym dogtrekkingu.
Plan na 10 kilometrów
Na nasze pierwsze zawody w tym roku, chciałam wybrać krótszą trasę, taką na 10 km, z dwóch względów. Po pierwsze, udział miał wziąć z nami Carbo, którego kondycja nie jest jeszcze na tyle satysfakcjonująca aby mógł tak lekko zrobić ponad 16km. Po drugie, koronawirusowa przerwa spowodowała spadek mojego zaangażowania w trenowanie. Nie byłam pewna, czy damy radę przejść więcej kilometrów.
Zgłaszając się na zawody, kompletnie nie wiedziałam, gdzie będziemy wędrować. Na szczęście szybko wybrałam miejsce i trasę, która znajduje się w niedalekiej odległości od naszej działki. Dlaczego akurat to miejsce, a nie jakieś nowe i nieznane, jak np. Mazowiecki Park Krajobrazowy? Uznałam, że wirtualny dogtrekking to idealna okazja do odwiedzenia miejsc, w których bardzo dawno się nie pojawiałam.
A takimi są właśnie szlaki i dróżki w lasach prowadzące między Wólką Kobylańską, Rynią i Rudą-Czernik. Jako nastolatka, w wakacje chodziłam tamtymi ścieżkami prawie codziennie. Obecnie z psiakami, spaceruję po drugiej stronie strumyka.
No to, czas, start!
Około 13:20 ruszyliśmy po przygodę z Wólki Kobylańskiej w stronę Rudy-Czernik. Tamtejsza ścieżka prowadzi cały czas prosto, w większości po ubitym piasku. Szło nam się całkiem nieźle. Pierwszy odcinek drogi to były nieustające pit-stopy, bo przecież pieski wyszły ledwo z samochodu i trzeba było oddać naturze to co naturalne.
Przy samym wjeździe do Rudy-Czernik skręciliśmy w lewo i skierowaliśmy się w głąb lasu. Odprowadzały nas skrzeczące pawie, utrzymywane na którejś z posesji. Za jakiś czas ponownie skręciliśmy na rozwidleniu, tym razem w prawo. Maszerowaliśmy dziarsko wąskimi ścieżkami, w raz rzadszym, raz gęstszym lesie. W okolicach 3 kilometrów, doszliśmy do działek i dawnych gospodarstw. Tutaj trochę przycwaniakowałam, bo miałam nadzieję dojść do strumyka. Co niestety skończyło się na dotarciu do łąki, która kończyła się gęsto zarośniętym zagajnikiem. A na mapie strumyk był, jeszcze jakiś kilometr od tego miejsca. No to klops, trzeba było zawracać.
Obeszliśmy kilka ogrodzeń i wyszliśmy ponownie do nieogrodzonego lasu, gdzie mniej-więcej na 4,2 kilometrze zrobiliśmy sobie mały postój. Każde z nas dostało coś do picia – psiaki wodę, a ja miałam w termosie zaparzoną miętę. A skoro postój, chwila na złapanie oddechu to i znalazł się moment na zrobienie kilku pamiątkowych zdjęć.
Gdy każdy (na swój sposób) już odpoczął , ruszyliśmy dalej. Naszego marszu i dobrych humorów, nie zmącił nawet drobny deszczyk, który ostatecznie bliżej „mety”, przeobraził się w ulewę. Psiaki szły ramię w ramię, a jak któryś zwalniał kroku, to i ten drugi dreptał trochę wolniej.
Co jakiś czas nad lub przed nami widać było sikorki, sójki lub szpaki. A tak nikogo na drodze nie spotkaliśmy. Dopiero w okolicy 7,5 kilometra, przez szosę przeskoczyła (dosłownie) nam piękna, brązowo-ruda sarna. Samochody zaczęły nas mijać na wysokości Ryni, co nie było zbyt dużym zaskoczeniem, bo z leśnych ścieżek wchodziliśmy na lokalną drogę.
Przed samą częścią Ryni, ulokowaną w lesie, spostrzegłam, że szelki Carbo zjeżdżają mu na tył pleców. A ponieważ chłopak parł na przód, najpierw pomyślałam, że są za luźno ustawione. A po chwili spostrzegłam, że są coraz dalej i dalej. Gdy go zatrzymałam i do niego podeszłam, szelki prawie już z niego spadały. Jak się okazało, gdzieś po drodze zgubiliśmy plastikowe regulatory, które były przy paskach wokół głowy. Na szybko zrobiłam jakieś dwa supły i wróciliśmy się szukać plastikowych regulatorów. Oczywiście, po przejściu 500-600 metrów nic nie znalazłam, a i deszcz się wzmagał, więc postanowiłam powrócić do dogtrekkingu.
Ostatecznie do samochodu, czyli naszej mety, dotarliśmy z wynikiem 12 kilometrów i 810 metrów, co zajęło nam mniej niż 3 godziny.
***
Po tych zawodach wiem, że u Carbo wystarczy wyrobić lepszą kondycję i będzie z niego wierny fan dogtrekkingów. Jego chęć parcia dalej na przód przez las, łąki, bardziej, bądź mniej piaszczyste ścieżki, jest godna podziwu. Bo wiecie, Iggy szedł grzecznie do około 4 kilemtra. Potem zaczął się nieco nudzić ciągłym chodzeniem i potrzebował odskoczni w postaci tarzania się, kopania dołków czy noszenia patyków. Na zeszłorocznym dogtrekkingu, zanim się rozkręcił też przeszliśmy najpierw kilka kilometrów. Ale zdecydowanie raźniej mu się szło, gdy miał do towarzystwa kolegę. Nawet takiego, z którym się pokłócił dzień wcześniej.
Jakie były Wasze wrażenia po wirtualnym dogtrekkingu? Gdzie wybraliście się na szlaki? A może braliście udział w innych ciekawych dogtrekkingowych wydarzeniach w czasie pandemii? Koniecznie napiszcie o swoich wrażeniach! 😀
1 komentarz