Mieszkamy w mieście, ale w takim miejscu, że konie widuje dość często, zwłaszcza od wiosny do jesieni. Wybierając jedną trasę spacerową, również je spotykamy, ponieważ nieopodal znajduje się stadnina koni. Jak już Wam wspominałam, kiedyś jeździłam konno, co przekłada się na to, że bardzo je lubię.
Duże zwierze, groźne zwierze
Niestety, Iggy nie podziela mojej fascynacji względem dużych, nieparzystokopytnych zwierząt. Po mimo moich usilnych starań, ciągle wydawały mu się wrogie i podejrzane. Toteż przy każdym spotkaniu, nawet tym odległym, próbował te majestatyczne zwierzęta przepędzić, rzucając się na smyczy niczym wkurzony lew przy cyrkowych tresurach.
Co prawda, co jakiś czas dostawał nagłego olśnienia, że przecież to tylko koń, zwierzę z rodziny koniowatych, przeżuwacz, a nie szablo zębna, dzika bestia, która z oczu puszcza pioruny, mierzy pięć metrów wysokości, ma rogi ze stali i nadprzyrodzone moce, dzięki którym zgładziłaby połowę populacji psów na świecie. Wtedy następowały ochy i achy, jaki to ten pies jest mądry i grzeczny, i w końcu zrozumiał, że to tylko milusi konik.
Do następnego razu, kiedy w oddalił zobaczył delikatnie kłusującego przedstawiciela tego wrogiego gatunku, na domiar złego zaprzęgniętego w bryczkę lub z jeźdźcem na grzbiecie.
Wieś przynosi ukojenie i nowe wyzwania
Od zeszłego roku będąc na działce i wychodząc na spacer na pola, dość często mijamy samotną kobyłkę, która bardzo lubi towarzystwo ludzi, mniej towarzystwo czworonożnych ujadaczy. Ale nie jest do nich wrogo nastawiona, jedynie w momencie konfrontacji potrafi postawić na swoim. Nie będzie jej przecież mały włochacz mówił co ma robić!
Dlatego korzystając z tej dogodności i braku sprzeciwu ze strony właściciela klaczy, dreptałam do niej co jakiś czas z Iggusiem na smyczy. Zwierzaki stopniowo zapoznawały się z odległości, aż ostatecznie mogły stanąć obok siebie. Co prawda, GuGuś stwierdził, że kobyłka nie jest psem (noż popatrz, jakie to odkrywcze) i nie specjalnie chciał by obwąchiwała go pod ogonem (swoją drogą pierwszy raz widziałam taką akcję). Klaczy, czworonożny puchaty kolega nie bardzo przeszkadzał, bo była wstanie zrywać trawę, która rosło tuż obok niego. Na co Iggy na początku reagował dość nerwowo (nie wiadomo, czy jego szlachetnie puszysty ogon nie stanie się przedmiotem kolacji), ale ostatecznie zrozumiał, że to nie jest zamach na jego życie.
Stosunki koleżeńskie zostały na tyle umocnione, że obecnie kobyłka biega sobie po padoku, a Iggy chodzi luzem po polu obok, przy ogrodzeniu padoku (bez krwiożerczych zamiarów), albo czasem ukradkiem, wejdzie do dużej koleżanki na wypasioną łączkę. Co prawda, gdy klacz dostaje gratisowe marchewki ode mnie, to Iggulek również musi dostać kawałek jakiegoś smakołyka (nawet marchewki), bo karmienie obcych zwierząt to zbrodnia i na pewno, on Iggy, zostanie zaraz wykluczony z lukratywnej pozycji, jaką jest bycie maminym przydupaskiem. Ale lepiej mieć ze sobą zapas jedzenia i pokazywanie mu, że inne zwierzątko, nawet tak duże jak zimnokrwisty koń, nie jest konkurencją z drabinie społecznej naszej rodziny ani zagrożeniem życia, a tylko kopytnym kompanem spacerów i kolejną paszczą do nakarmienia.
Ze wsi do miasta
Poza swobodą wychodzenia z Iggym bez smyczy na pole oraz pełną świadomością, że oba zwierzaki nie są w stanie sobie nic nawzajem zrobić, bo nie mają ku temu powodów. Jest wygoda, jaką daje mi myśl, że będąc na spacerze w Warszawie, możemy spokojnie mijać bryczki i konie pod siodłem, bo poza tym, że Iggy się na nie spojrzy to nie zrobi nic głupiego i nie będzie nerwowo reagował na te majestatyczne zwierzęta.
Jednocześnie, jesteśmy o krok bliżej do zaakceptowania przez niego kolejnych dużych i niebezpiecznych zwierząt jakimi są krowy.
Często w myślach, dziękuję, że nie mieszkamy w Afryce, bo gdybym musiała przekonywać Iggulka, że zasłaniające słońce słonie są przyjaznymi, niegroźnymi (no tak nie do końca, ale liczymy, że spotykamy tylko te niegroźne) zwierzątkami, to chyba musiałabym najpierw postawić w domu lub w ogródku, idealną imitacje tychże zwierząt.